SĄCZ Z BABCINEJ SZUFLADY - wspomnienie o przedwojennym mieście

Nowy Sącz w opowieściach mojej Babci pachniał błotem, galicyjską biedą i wielokulturowym tętnem. W takim mieście się zakochałem. Babci już nie ma, ale pozostało mi po niej wiele notatek i opowieści. To podróż w przeszłość. Dzięki Niej wiem, jak ważne jest żeby słuchać starszych ludzi.

Maria Kościelniak urodziła się w 1920 r. w podsądeckiej wsi Zawadka. Wychowana została w wielodzietnej i religijnej atmosferze. W swoim małym świecie stykała się z rozwarstwieniem społecznym i wielokulturowym życiem. Ale to temat na osobną opowieść.

Babcia wspomniała, że kiedy chciała dostać się do Nowego Sącza musiała przejść około 17 kilometrów pieszo, oczywiście można było pomarzyć sobie o butach. Idąc ulicą Tarnowską stopy zatapiały się w błoto, a w dni targowe było naprawdę ciężko przejść. Nosiła zazwyczaj ze sobą kilka litrów mleka, choć nie było powiedziane, że je sprzeda. Jak się nie udało sprzedać, to wracałam, a Ojciec nie raz był niezadowolony – wspominała. Na szczęście miała w mieście wujka, który ją podratował. Wujek nazywał się Górski, jego żona to ciotka Józka, siostra Ojca  - opowiadała Babcia – mieszkał na kolei. To był chrzestny. Odchodziło się od Kunegundy w bok. To był inny świat niż ten na wsi, czy pod zamkiem. Dzielnica kolejowa była naprawdę nowoczesną częścią Sącza.

W mieście człowiek ze wsi stykał się z Żydami, całkiem innym egzotycznym światem. Młode dziewczyny straszono legendami o porwaniach na mace. Jakże błędne były to opowieści! Jak się wchodziło do miasta, z Tarnowskiej, to po lewej stronie był taki większy dom. Mieszkali tam Żydzi, rzeźnicy. Koło tego domu trzeba było szybko przejść, bo mówili, że porywają tutaj dzieci na macę. Wtedy ludzie wierzyli, że porwane dziecko zabijają i wypuszczają krew – opowiadała Babcia, z którą wiele razy dyskutowałem o owych legendach. Oczywiście w tej historii najzabawniejsze jest, że właścicielem owej masarni był… rodowity Polak – katolik, Twardowski. Tak się tworzyły bajki i niepowiedzenia w przedwojennym Sączu.

Żydowskie rzeźnie, właściwie rzezacy byli naprzeciw. To do nich jeździli Sternlichtowie, właściciele dworu w pobliskiej Tęgoborzy, starali się kupować tylko koszerne mięso. Pewnego dnia okazało się, że służący oszukiwał ich kilka lat – zamiast jeździć na Tarnowską, kupował kury u okolicznych chłopów i sam dawał im certyfikat „koszerności”. Sternlichtowie byli wściekli…. Niedługo potem opuścili Tęgoborze i przenieśli się do Sącza.

Kiedy Maria dorosła postanowiła uczyć się fachu. W Sączu miała zapewnione mieszkanie u wujka Górskiego. Miał on troje dzieci: dwóch chłopców i jedną dziewczynę, ale byli dużo starsi od kuzynki, nie utrzymywali kontaktu. Była straszna bieda u nas. Jakby teraz nawet ktoś powiedział, że tak żyłam, to nikt by w to nie uwierzył… - wspominała. Co poniedziałek rano ruszała na piechotę z domu do miasta. W jednej ręce miałam bańkę mleka, w drugiej sery. Tak szłam boso kilka kilometrów – wspominała.

Babcia zaczęła pobierać naukę krawiectwa u Sojków. Trafiła do nich dlatego, że jej pierwsza nauczycielka zawodu pochodziła z rodzinnej Zawadki, niemal po sąsiedzku. Tam codziennie zasiadała do klasycznego Singera i ćwiczyła się w szyciu. Początkowo uczyła się na Helenie, a potem na Piekle u Cecylii Sojki. Faktycznie w spisach ludności można znaleźć małżeństwo Sojków: robotnika Stanisława i jego żonę Cecylię, którzy mieszkali na Lwowskiej 17. Była to niemal brama ówczesnego Piekła!

Ówczesna Lwowska nie grzeszyła ani czystością, ani bezpieczeństwem. Ulicą Kraszewskiego płynął niemal rynsztok. Wszędzie dookoła było pełno Żydów. Chodzili Lwowską w stronę miasta, szczególnie w dni targowe  - wspominała Babcia. Piekło miało własny klimat, toteż trudno było tam czuć się bezpiecznie, szczególnie młodej dziewczynie. Nieraz musiałam wracać na kolej po ciemku, bo tak długo tam pracowałam, szyłam i się uczyłam. Ulice były ciemne, nie wiem czy światło włączało się późno, ale Lwowska była ciemna. Pewnego razu wychodząc od Sojków niemal potrącił mnie jakiś motorzysta. Od tej pory starałam się wychodzić wcześniej, tak żeby było jeszcze widno – opowiadała Babcia.

A potem przyszła wojna. Sącza trzeba było unikać jak ognia. Stąd zapewne wywieziono do Auschwitz brata Babci, Jana Świdra. Nie wrócił z obozu. Stąd wywieziono na roboty przymusowe jej trzy siostry. Ciężkie przedwojenne czasy kończyły się jeszcze cięższym okresem niemieckiej okupacji…

Opowieści sprzed niemal 100 lat to niezwykła podróż w czasie. Niemal co tydzień podróżowałem do „tego Sącza” z moją Babcią… Słuchajcie starszych ludzi!

 

Łukasz Połomski 

 

 
***
Maria Górowska zmarła 30 czerwca 2018 r. w swojej rodzinnej wsi. Miała 98 lat. Przez lata jej wspomnienia pomagały pisać wiele artykułów i odkrywać przeszłość naszego regionu.
Zdjęcia znalezione w rodzinnym albumie. 
Fot. ŁP. Zdjęcia znalezione w rodzinnym albumie. Fot. ŁP.