PESACH W PRZEDWOJENNYM SĄCZU

Wieczór pesachowy był pełen cudów. W wielu domach święto rozpoczynało się dużo wcześniej, wiązało się ze sporymi wydatkami i dodatkową pracą. Wszystko dokładnie opisał dla nas Albin Kac, rocznik 1912.

Pierwsze przygotowania do święta miały miejsce już w okolicy Chanuki, kiedy koszerowano garnki oraz wyrabiano gęsi smalec. Po Purim marynowano już czerwony barszcz i kupowano rzeczy na Paschę. Dla biednych te święta były niestety smutnym okresem, bowiem nie było ich stać na zastawienie stołu. Niektórzy nawet od zimy głodowali, byle godnie spędzić te święta. Horrendalne wydatki – tak pisał Kac o cenach różnych towarów. Żeby temu zaradzić rodziny wysyłały swoich synów do pieczenia mac. Praca zaczynała się po Purim.

Zdobycie tej pracy wymagało jednak dużej bieganiny, próśb, a czasami wręcz błagań – wspominał Kac. Dla jego rodziny był to jedyny ratunek. Bywały święta, że Kacowie głodowali – dla 6 osób kupili zaledwie 6 kg macy i parę kilo najtańszych kartofli. Dzięki dodatkowej pracy można było to zmienić. Przedsiębiorcy przyjmowali chętnych od 12. roku życia. 12 godzin pracy przy wypieku mac było niesprawiedliwie opłacane, ale nie było wyjścia. Nie może zatem dziwić, że na Nowy Rok składano życzenia abyś nigdy nie pracował przy macach.

Do piekarni przyjmowano zasypywacza, nalewacza i zmywacza. Pierwszy sypał mąkę do miski, drugi lał wodę, a trzeci ugniatał ciasto. Wszystkie składniki musiały być w dokładnych proporcjach. Zmywacz co kilka minut wymieniał miednicę na czystą, nowa musiała być perfekcyjnie wypolerowana, bowiem tego wymagało prawo żydowskie. Kac pracował jako zasypywacz, w zimnej i wilgotnej piwnicy. Był dumny, że potrafi utrzymywać rodzinę. Swój zakład nazywał „jaskinią”, którą oświetlała ledwie jedna lampa naftowa. Z piwnicy wiało gnuśną wilgocią i szczurzym smrodem – pisał po latach. Okna piekarni wychodziły na chodnik. Pod ścianą wyrabiano wałkami ciasto, do czego służyły dwa długie stoły. Obok nich stał piec, gdzie na długiej łopacie wkładano ciasto. Na dwóch stołach w środku piwnicy pracowali dziurkacze. Wszystkie prace były w niesamowitym tempie.

Kac pisał, że ugniatacz był bardzo surowy. Dokładnie patrzył na składniki i w jakich proporcjach są podane. Nazywał się Abe Goldman i od lat pracował przy ugniataniu ciasta. Cały rok ciągnął swoją kolaskę z towarami, a przed świętami zatrudniał się przy macach. Dlaczego? Miał już niemal 60 lat, a praca z towarem przynosiła różne zarobki. Na czas pracy w piekarni nie musiał ciągnąć wózka, miał stałe godziny pracy i pewny zysk. Kiedyś był grabarzem na żydowskim cmentarzu. Miał w swym katorżniczym życiu swą szczęśliwą gwiazdę: był nią jeden z jego synów – do dziś żyjący we Wrocławiu – zamiłowany i dosyć zdolny skrzypek – wspominał Kac.Najsutszy syn Goldmana wstąpił jako ochotnik do armii polskiej w czasie wojny polsko – bolszewickiej. Abe pracował dokładnie – ze stoickim spokojem filozofa – wałkując ciasto. Kiedy skończył i przekazywał do rozcinania ciasto mówił: Na!, co oznaczało zakończenie partii pracy. W tym czasie współwłaściciele piekarni chodzili między stołami patrząc na ręce. Prędzej! Prędzej! Nie spać! – krzyczeli. Ciasto na cieniutkie kawałki wałkowały kobiety, często niepełnoletnie.

Przy środkowym stole, gdzie dziurkowano mace pracował Pejryc „badchen” i Nisyn „kulos”. Obydwaj śpiewali różne pieśni – pierwszy jako solista, drugi jako akompaniament. Pejryc zresztą był znany, śpiewał na wielu weselach. Od nich ciasto wędrowało do pieca. Jeszcze jedna czynność była ważna – wyciągnąć macę z pieca i wrzucić do opałki w taki sposób, żeby nie pękła. Kiedy się kosz napełnił zabierał go tragarz, który podkładał pusty, wyłożony czystym prześcieradłem. Tak szła praca, od 6 rano do 7 wieczór, z dwiema półgodzinnymi przerwami. 

Mace wędrowały do sklepów lub prosto do klienta, który je zamawiał. To była rola tragarzy. Żeby wyjść z piwnicy tragarz musiał się schylić, żeby nie uderzyć w futrynę. Często wymagająca praca doręczyciela mac kończyła się dla nich napiwkiem, na który bardzo liczyli.

Praca była ciężka, ale ludzie tak jak Kac liczyli – 12 godzin to 3 złote zarobku, a kilka dni to już kilkanaście złotych. Każda złotówka zbliża chwilę pesachowych zakupów – wspominał Kac. Taka była droga pesachowych mac, bardzo radośnie i uroczyście witanych przy każdym, bogatym czy biednym, żydowskim stole.

Albin Kac wspominał dokładnie wieczór sederowy. Dzieci czekały już na erew Pesach, czas przedświąteczny. Budziła ich matka, która poganiała ich do śniadania, mówiąc, że potem nie będzie można jeść „chumycu” (pieczywa, które jest na drożdżach). Byliśmy jeszcze na wpół zaspani, ponieważ kładliśmy się bardzo późno spać, asystując mamie przy rozpakowywaniu pesachowych naczyń, izolowanych skrupulatnie przez cały rok w specjalnie wybranym do tego zakątku mieszkania – wspominał Pan Albin.Na święta wyciągano uroczystą adamaszkowo-wzorzystą pościel. Wszystko było czyste i białe. Sienniki były kopiaste, pulchniutkie, wypełnione świeżą pachnącą słomą. Dzieci się śmiały, dokazywały, fikały koziołki. Rano najmłodsi zjadali ostatki jedzenia na drożdżach. Potem mama uporządkowała rytualnie i ten ostatni kąt, kazała nam wyjść z mieszkania, dając starą łyżkę drewnianą obowiązaną szmatką, gdzie mieściły się pozostałe okruchy chleba, i posłała do bożnicy, by „spalić chumyc” – wspominał Kac.

Barwnie opisywał dzielnicę przy zamku: Żydowska ulica była w tym dniu rojna i gwarna jak nigdy, i to od wczesnych godzin rannych. Na lewym chodniku prowadzącym do Rynku aż do połowy jezdni leżały rozłożone najprzeróżniejsze naczynia potrzebne na święta. Dalej można było znaleźć towary wyrabiane z drewna, jak deski do krojenia, konewki i inne. Ważne były plecionki wiklinowe, które służyły do koszerowania mięsa. Tam też sprzedawał reb Łajbyś, dziadek Albina. Cały rok handlował naczyniami na placu Trzeciego Maja, a teraz, przed świętem na Kazimierza. Na wszystkich bocznych ulicach było podobnie – tysiące kramików. Dzieci interesowały te ze słodyczami i cukierkami. Szczególnie ważne były wyrabiane z mączki kokosowej lub migdałowej nazywane „manił-kichłech” – bajeczny smakołyk pesachowy, o którym rokrocznie marzyłem w moich pięknych snach na jawie – pisał Kac. Kiedy zaczął zarabiać, mógł sobie kupić.

Po zmierzchu ludzie sunęli do bożnicy na modlitwę. Po powrocie do domu rozpoczynała się wieczerza. Albin Kac pisał: Mama uroczysta i wzruszona, wyjmowała z wielkiego kufra przedmioty jedynie raz do roku, w ten właśnie wieczór, wędrujące na nasz stół. Wspominany przez Kaca seder był ciężki – pierwszy bez ojca, który poległ na Wielkiej Wojnie. Zapewne wiele było takich, gdzie we wdowim oku łza się kręciła. W jednych domach z powodu braku kogoś przy stole, w innych z powodu biedy. Jednak był to seder, dzień wyjątkowy. Tak pisał Albin Kac:

A w wieczór sederowy, gdy cała rodzina siedziała w uroczystym nastroju przy świątecznej wieczerzy, wokół zastawionego tradycyjnymi smakołykami stołu, ojciec rodziny siedzący na honorowym miejscu, niczym król, nalewał z godnością paschalne wino do głębokiego kielicha, a jeden kielich napełniał tradycyjnie dla proroka Eliasza, i każdy człowiek rodziny także miał swój wypełniony winem kieliszek. Następnie wznosząc go, ze wzruszeniem odmawiał ojciec świąteczne kidusz. A potem we wszystkich żydowskich domach, zrównanych przez macę w ten uroczysty wieczór, rozlegało się pełne mistycznej nadziei, tradycyjne: „Ba-szana ha-baa be-Jeruszalaim” (Na przyszły rok w Jerozolimie).

 

Łukasz Połomski

 

 

 

Dziewczynki zajadające mace - zdjęcie ze zbiorów Yad Vashem. Dziewczynki zajadające mace - zdjęcie ze zbiorów Yad Vashem.