PAN OD ZEGARA

Z zewnątrz warsztat wygląda bardzo niepozornie. Może dwumetrowa drewniana przestrzeń wbudowana w kamienicę. Mała szklana witryna, drzwi, przez które trzeba się wręcz przeciskać. Nad nimi zegar przytwierdzony do ściany i napis:


Jan Dobrzanski
Rok założenia 1901


W nazwisku brakuje kreski nad n, zasłonięta została przez zżółknięty liść, który musi tam wisieć od miesięcy. Sam zauważam go dopiero na zdjęciu.
Po wejściu wita tablica z nagrodami przyznanymi członkom rodziny za PRL-u. Ordery, medale, dyplomy. I zdjęcie pierwszego zegarmistrza Dobrzańskiego - z fantazyjnym wąsem. Wchodzę i akurat słyszę zbliżającą się pełną godzinę, ale zegary dzwonią nierównolegle, w okresie kilku minut wokół prawidłowego czasu.

Pan Dobrzański okazuje się być przyjaznym i chętnym do rozmowy człowiekiem. Starszy, z siwym wąsem, ale ubrany wręcz młodzieżowo. Nie zadaję wielu pytań, ale otrzymuję od niego wiele odpowiedzi. Opowiada o zegarach, historii rodziny, przeszłości Nowego Sącza. Cały czas przerywają mu klienci, trudno znaleźć moment, w którym zakład jest pusty. Mówi, że otwiera o 10, ale pracuje już godzinę wcześniej. Przez 7 godzin przyjmowania klientów nie jest po prostu w stanie wykonać bardziej skomplikowanych prac. Na bieżąco reperuje proste usterki, skraca paski i pomaga tym, którzy przychodzą z pytaniami. Późnym popołudniem zamyka się z zegarami sam na sam i kończy nie wcześniej niż o 22. Potrzebuje spokoju i skupienia, którego nie osiągnie
odrywając się ciągle od pracy. Na porządku dziennym są zegarki ze skomplikowanymi mechanizmami, kosztujące kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Na chwilę odrywa się od obowiązków i zaczyna opowiadać o pamiątkach zgromadzonych przez lata. Wiele z nich wygląda unikalnie, szczególnie zegary w pięknych rzeźbionych oprawach.

Otwiera jedną z gablot i opowiada o chyba najpiękniejszym z nich. U spodu widnieje napis „Patek.Philippe”, a więc najbardziej ekskluzywna marka zegarów, u góry tarcza herbowa rodu Dobrzańskich. W centrum, między dwiema kolumnami, pięknie grawerowana tarcza, pod nią wizerunek Matki Boskiej. Najcenniejsza pamiątka rodowa. Nie tylko wygląda bajecznie, ale potrafi także grać. Schowana w środku pozytywka wygrywa melodię Mazurka Dąbrowskiego, zupełnie jak z Pana Tadeusza.

W tej samej gablocie znajduje się pocztówka z 18 czerwca 1941 roku, nadana około godziny 18. Wysyłano takie, by poinformować klienta, że zegarek jest gotowy do odbioru. Ta, odkupiona niedawno przez pana Jana, wysłana została przez jego tatusia w czasie okupacji. Niemcy, jako że potrzebowali kogoś, kto troszczyłby się o ich bajecznie drogie zegarki, pozwolili Henrykowi Dobrzańskiemu kontynuować pracę. Ale nieraz wpadali do jego domu wyważając drzwi, bo jego siostra działała w podziemiu.

W czasie przebywania w zakładzie w oczy rzucają się dwie kwestie. Jedna to ogromne przywiązanie do historii rodziny, a druga to smutny brak jej kontynuacji. Nie ma żadnego zdolnego, palącego się do pracy adepta, który szkoliłby się pod okiem mistrza. Ostatnia nadzieja pana Jana, jego 13-letni wnuk, nie jest zainteresowany zawodem, za to pasjonują go samochody. A pracy, paradoksalnie, jest coraz więcej i więcej. Z tym że możliwe, że w przyszłości nie będzie miał jej kto wykonywać. Nie ma już szkół dla zegarmistrzów, a z 12-tomowego podręcznika nie da się nauczyć praktyki. Z tym, że to nie w braku materiałów do nauki tkwi problem. Podobno nigdy nikt nie przyszedł do pana Jana oznajmując, że chce uczyć się zawodu.

Po jakimś czasie w zakładzie pojawia się Danuta, żona pana Jana. Wprowadza w konwersację jest więcej życzliwości i otwartości, uśmiech nie schodzi z jej twarzy. Mimo wielu lat na karku, w rozmowie wręcz promienieje siłą życia. Zaczyna opowiadać o tym, jak poznała swojego męża, o tym, że on niechętnie odnosił się do związku, o listach. Rozmowa schodzi na zegar ratuszowy. Zapytany o to, co wyróżnia ten mechanizm, odpowiada:
- Musi pan to sam zobaczyć.
Zanim trafiłem do pana Jana, byłem w ratuszu pytając kto zajmuje się nakręcaniem zegara.

Wysłuchałem historii o promieniowaniu, specjalnych strojach do wyjścia na wieżę i jeszcze kilku innych. Jak się okazuje, promieniowanie na wieży rzeczywiście jest. Pochodzi z zamontowanych przez różne media nadajników i anten. Okazuje się jednak, że pan Jan przez 15 lat chodził koło nich bez wiedzy o niebezpieczeństwie - a grozi bezpłodność czy też białaczka. Dowiedział się przypadkiem, oprowadzając wycieczkę z Izraela.
- Ale co pan tu robi?
- Oprowadzam.
- Ale tu nie wolno, bo jest promieniowanie.

Przyjechali wojskowi z AGH i dopiero wtedy ustalono, że na czas wejścia do wieży trzeba zdalnie osłabiać sygnał nadawany przez te wszystkie skrzynki.
- A ja przez tyle lat tam chodziłem.
- Przez to taki niedobry teraz jesteś. - wybucha śmiechem jego żona.
Pani Danuta wyraźnie wprowadza do zakładu młodzieńczego ducha. Narzeka jednak trochę na męża pracującego całymi dniami.
- Jak się pokłóci ze mną, to ma kolejny pretekst do pracy.

***
Na wieżę i nakręcanie zegara umawiamy się na 20:00 dnia następnego. Jest zimno, wiatr smaga lekko ubranych nieszczęśników, swoje dokłada okropny deszcz. Pan Jan pojawia się z zegarmistrzowską precyzją idealnie o umówionej godzinie. Kluczem otwiera drzwi ratusza, puszcza mnie przodem. Serdecznie wita się z portierem, po czym ruszamy na górę. Kiedy wychodzimy po pierwszych schodach, pyta czy widziałem nowosądecką salę reprezentacyjną. Nie ośmielam się odmówić propozycji zobaczenia jej po raz kolejny. Pan Jan sam zaczyna opowiadać, do tego jakby wręcz oczekiwał na pytania, bo ma ochotę podzielić się swoją
wiedzą. A jako że często oprowadza wycieczki, to ma ją całkiem sporą. Po chwili ruszamy dalej, przed nami kolejne schody, a za nimi już część ratusza, do której nikt poza zegarmistrzem nie ma dostępu. Dochodzimy do spiralnych schodów, ale, o dziwo, nie idziemy w górę (gdzie zaglądam i jest tam pełno tych urządzeń od promieniowania), ale drabiną w dół.

Wita nas małe pomieszczenie, może cztery na cztery metry. Wygląda staro. Poza pięknym mechanizmem znajduje się tutaj drabina, żarówka dająca żółte światło, skrzynka z pozytywką, niepasujący do reszty, bo dobrze zadbany, herb oraz wskazówki. Wskazówki od zegara, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak zapasowe. Ale prawda okazuje się być o wiele ciekawsza.

Wszystkie z nich były okropnie podziurawione, jak się okazało, odłamkami w czasie drugiej wojny światowej. I sam ratusz bardzo wtedy ucierpiał, ale w moje głowie pojawiło się pytanie - dlaczego leżą one w tym miejscu zamiast być eksponowane w muzeum?

Na środku stoi dumnie w szklanej gablocie mechanizm zegara. Wygląda pięknie, a koła zębate działające w harmonicznym rytmie wręcz hipnotyzują. Pan Jan otwiera gablotę, żeby światło rzucane przez starą żarówkę nie reflektowało na szybie podczas zdjęć. Po jej otwarciu zegar przyciąga jeszcze bardziej. Aż chce się dotknąć, ująć w ręce piękno mechanizmu.

Rozpracowanie zasady działania zajmuje tylko chwilę. Sześć ruchów najmniejszej zębatki, dziesięć ruchów większej, piętnaście kolejnej i mamy kwadrans. Ale nie jest odgrywany wtedy żaden dźwięk. Pozytywka popsuła się parę dni temu, a taśma i mp3 przez wilgoć nie działają już od dawna. Nie oznacza to jednak braku zaskoczeń. Co piętnaście minut sekwencja jest nieznacznie urozmaicana poprzez dodanie ruchu kolejnego koła zębatego. Niby to samo, tylko więcej, ale i tak zachwyca.

Zabieramy się do tego po co tu przyszliśmy, a więc do nakręcania zegara. Dostaję korbę do ręki i robię kilka obrotów. Idzie dość ciężko, choć najtrudniejsze jest wyczucie ile trzeba poświęcić siły. Odsuwam się po kilku obrotach, a pan Jan zaczyna robić to samodzielnie. Nie trzyma się kolejności, która jest oznaczona naklejonymi numerami, ale pracuje tak, aby kilkudziesięciokilowe odważniki nie obiły się jeden o drugi. Kiedy przekłada korbę na kolejny otwór, widać wyraźne zmęczenie. Ale wygląda nie tylko na zmęczonego czterokrotnym wykonaniem 23 obrotów, ale też i na znudzonego. Sam zresztą mówi, że przychodzenie tutaj codziennie jest uciążliwe i że ma dość tego zegara. Kiedy wszystko zostało zrobione, oddycha z ulgą. Zaczynamy rozmawiać o historii tego miejsca.

W gablocie, pod głośno pracującym mechanizmem zegara, w latach 40. przez kilka miesięcy ukrywała się Żydówka, Berta Korenman. Jeden z pracowników tatusia pana Dobrzańskiego, Stefan Mazur, przyprowadził ją tutaj, aby uratować ją od wywiezienia do obozu zagłady. Zrobił to w ostatnim momencie, bo tego samego dnia na dworzec kolejowy przyjechały wagony bydlęce mające wywieźć Żydów do obozu w Bełżcu. Jej wybawca przygotował dla niej kryjówkę pod mechanizmem zegara. Przez długie dni słuchała tykania i obracających się kół zębatych, ze Stefanem Mazurem widząc się tylko, gdy przynosił jedzenie i wynosił ekskrementy. O wszystkim wiedział Henryk Dobrzański, czym razem z nimi ryzykował życie. Berta spędziła w wieży, leżąc z ograniczonymi ruchami, dwa miesiące. Była bliska załamania nerwowego, bo jej najbliższym towarzyszem był zegar, bezlitośnie wybijający kolejne sekundy. Kiedy w końcu udało się wyprowadzić ją w przebraniu mężczyzny, wyjechała ze Stefanem z Nowego Sącza. Udali się do Lwowa, gdzie mieszkali krewni jej wybawcy, ale aresztowano ich w łapance na stacji kolejowej.

Zostali wywiezieni do obozu pracy w Niemczech, gdzie pracowali w wojskowej fabryce aż do wyzwolenia w maju 1945 roku. Po wojnie zamieszkali w Lublinie, gdzie wzięli ślub i spędzili razem szczęśliwe kilkadziesiąt lat. W ich domu jednak nigdy nie zawisły żadne zegary. Sam ich dźwięk przywodził Bercie na myśl miesiące spędzone w strasznych warunkach. Potomkowie Stefana Mazura i Berty Korenman do dzisiaj utrzymują kontakt z rodziną Dobrzańskich, ale od strony uratowanej pojawił się sygnał, aby już więcej nie kierować do nich dziennikarzy. Mają już dość ciągłego rozpamiętywania przeszłości, chcą żyć bez tego brzemienia.

***
W końcu ruszamy do wyjścia, pokonujemy drabinę i wąskie przejście. Pan Jan idzie ostatni, gasi za nami światła. Mówi, że sam może chodzić bez oświetlenia, bo pokonywał tę drogę już tysiące razy. Wierzę mu na słowo. Przy wyjściu dziękuje za towarzystwo i żegna się, żeby, jak to określił, poplotkować z kolegą portierem. To prawdopodobnie też jest częścią jego rytuału,powtarzanego dzień w dzień od lat.

Po wyjściu ogarnął mnie entuzjazm i zachwyt nad wszystkim, co widziałem. Czułem też ogromny szacunek dla pana Dobrzańskiego. Z tym, że my możemy się zachwycać, ale od tego nie pojawi się ktoś, kto mógłby przejąć spuściznę ponad 110-letniej tradycji zakładu Dobrzańskich. Bo zachwyt będzie chwilowy, a wieloletnia praca potrzebna do wyrobienia umiejętności okaże się zbyt wymagająca. Lub nieciekawa.

I zawód umrze.


PIOTR KARWALA

Zakład Pana Dobrzańskiego przy ul. Jagiellońskiej. Zakład Pana Dobrzańskiego przy ul. Jagiellońskiej.
Pan Dobrzański przy pracy. Pan Dobrzański przy pracy.
Pan Dobrzański przy pracy. Pan Dobrzański przy pracy.
Pan Dobrzański przy mechanizmie zegara. Pan Dobrzański przy mechanizmie zegara.
Napis upamiętniający ukrywającą się tutaj Żydówkę. Napis upamiętniający ukrywającą się tutaj Żydówkę.