MIEJSCE KAŹNI SĄDECZAN - 80. rocznica zbrodni w Biegonicach

80. lat temu w Biegonicach wymordowano elitę Nowego Sącza. Zginęli wówczas społecznicy, duchowni, artyści, ludzie powszechnie znani i szanowani na Sądecczyźnie. Obok nich zamordowano kupców i rolników. Wydarzenia z sierpnia 1941 r. na lata zostały w pamięci mieszkańców regionu.

Biegonice znajdowały się poza centrum miasta. Dlatego już końcem 1939 r. zostały wybrane przez Niemców jako miejsce straceń. 19 grudnia 1939 r. okupant rozstrzelał tutaj m.in. Jana Chmielaka (z Katowic), Antoniego Łatkę (rodem z Podegrodzia), Leona Wolskiego rodem z Kielc oraz niezidentyfikowani wojskowi. Skazańców przewieziono w to miejsce z sądeckiego więzienia. Był to początek martyrologii Sądeczan w tym miejscu. Łącznie, w trzech wielkich egzekucjach w Biegonicach Niemcy zamordowali tam 74 mieszkańców regionu - najlepszych ludzi z naszej ziemi.

Egzekucja z sierpnia 1941 r. stała się przyczyną śmierci ludzi z wielu środowisk. Pośród przyczyn tej zbrodni długo wymieniano odwet za uratowanie Jana Karskiego, którego sądeckie podziemie odbiło ze szpitala. Faktycznie, pośród ofiar znaleźli się ludzie bezpośrednio lub pośrednio związani z tą akcją. Wielu jednak skazańców nie miało z Akcją S nic wspólnego, należeli do organizacji konspiracyjnych, inni zawinili niepodporządkowaniu się volksdeutschom, inni pomagali Żydom itd.

21 sierpnia 1941 r. zginęło 44 więźniów, którzy w większości zostali aresztowani w lipcu 1941 r. Po przywiezieniu nas przed budynek gestapo, kazano nam wysiąść, ustawiono twarzami do ściany wśród krzyków i okrutnego bicia, kazano ręce położyć na głowie – opisywał strach związany z przyjazdem na Pijarską jeden z więźniów, Gomółka. Warunki w celach były fatalne, ale mimo wszystko więźniowie się wspierali. Barbacki malował, księża się modlili, inni śpiewali. Mieli nadzieję, że jednak przetrwają. Między tymi pozornie „normalnymi” chwilami bito i torturowano więźniów, zabierano ich na brutalne przesłuchiwania. Każdy czekał na to, co będzie dalej.

Wieczorem 20 sierpnia 1941 r. otwarto cele i gestapowcy wyczytali nazwiska więźniów, wywołując ich na korytarz. Wychodzili pełni nadziei, że są właśnie zwalnianiu do domów. Tymczasem jeden z oprawców więziennych, po niemiecku, przeczytał, że jutro rano zostaną straceni. Po doczytaniu wyroku, usłyszałem z kolegami niesamowite krzyki, płacz, jęki. Najbardziej utkwił mi płacz Bronisława Sułkowskiego, który tak rozpaczał, że ma żonę i dzieci, kto się nimi zajmie – wspominali świadkowie. Ludzie zaczęli się spowiadać, krzyczeć i rozpaczać. Każdy reagował po swojemu.Grozy dodawała burza z piorunami, która trzy razy krążyła nad Sączem tego makabrycznego wieczoru. Pijani Niemcy wpadali co cel bijąc i torturując więźniów. O g. 4 rano wywieziono skazańców.

Jak zeznał Marcin Węgrzyn więźniów skuto w celach i tak wywieziono też na miejsce straceń. Kiedy przybyli na miejsce egzekucji, ks. Deszcz uzyskał od Niemców zgodę na rozgrzeszenie skazanych. Rozstrzelano ich z karabinu, ciągle skutych. Tak powiązane łańcuchami ciała leżały na ziemi. Rozkuto ich przed wrzucaniem do masowego grobu.

Relacje z tej zbrodni są wstrząsające. Jeden z rozstrzelany drgał jeszcze w chwili ich [gestapowców – red.] przybycia, a wtedy Weisner zaczął strzelać z pistoletu w głowę do każdego trupa. Następnie na rozkaz gestapo, rozkuliśmy zwłoki i wrzuciliśmy do gotowego już grobu. Ks. Kaczmarczyk ginąc miał jeszcze krzyknąć: Niech żyje Polska!. Węgrzyn opisywał z całą brutalnością stan ciał, które był zmuszony wrzucać do grobu: Jarosz dostał serię strzałów w brzuch, tak że wnętrzności wypłynęły, a drugą serię w czaszkę, tak że górna połowa czaszki odpadła. Reszta twarzy była zalana krwią, tak że zwłoki rozpoznałem po wąsikach, po ubraniu i po bucikach.

Michaliny Marczyk na własne oczy widziała, jak pijani gestapowcy zadeptali grób, rozjeździli go samochodami. Pili tam wódkę i tłukli butelki. Bezcześcili miejsce tak ważne dla Sądeczan. Oczywiście po tej brutalnej egzekucji nie można było się zbliżać do grobu, ale mimo to ludzie w kolejnych dniach tam przychodzili. Pojawiały się krzyżyki, światełka pamięci. Wieść o wydarzeniach przeszła przez miasto lotem błyskawicy. Ludzie byli wstrząśnięci. Tłumy waliły do kościoła farnego, choć nikt nie prosił i nie ogłaszał nabożeństwa za pomordowanych. Oddawano hołd zabitym księżom oraz wszystkim poległym Infułat Roman Mazur, wielki proboszcz okresu wojny, do końca życia czynił sobie wyrzuty, że nie uratował swoich księży. Nie dało się, choć sam osobiście poszedł na gestapo i chciał, aby zamiast kapłanów aresztowali jego.

Niemcy nie dosyć, że nie powiedzieli rodzinom kto zginął, to w późniejszym czasie zabronili zabierania z miejsca stracenia ciał. Hamann miał powiedzieć, że pochówek w masowym grobie to też rodzaj kary.

21 marca 1945 r., jeszcze w czasie wojny, odbyła się ekshumacja w Biegonicach. Ciała spoczęły na Starym Cmentarzu. Wielkim uroczystościom przewodniczył wspomniany Infułat Mazur, a brały w nich udział nieprzebrane tłumy.

W 1966 r. do Biegonic przyjechali niemieccy biegli, którzy brali udział w procesie szefa gestapo, Heinricha Hamanna. Odbyła się wówczas wizja lokalna. Świadkowie pamiętają, że dokładnie wtedy doszło do zaćmienia słońca. Dla wielu wydarzenie to miało głęboką symbolikę.

 

Łukasz Połomski