MAUTHAUSEN i MELK - wspomnienia obozowe Markusa Lustiga

W sierpniu 1944 r. objęła mnie także deportacja do obozu koncentracyjnego i obozu zagłady w Mauthausen, znajdującego się w Austrii. Zanim opuściliśmy obóz, udając się w stronę pociągu, który stał na torach obozu w Płaszowie, otwarto magazyn i rozdzielono dobre rzeczy, takie jak dżem. Gdy dotarliśmy do pociągu, na trzydniową podróż do Mauthausen dano każdemu jednokilogramowe pudło z mięsem i jeden chleb wojskowy. Wsadzili nas do bydlęcych wagonów - 140 osób zostało zamkniętych w ciasnym i okropnie gorącym wagonie. Trudno było oddychać. Nagle na stację przybył Schindler i kazał oblać wagony wodą z wielkich strażackich węży, co naprawdę pomogło nam ochłonąć. Do wagonów wniesiono duże pojemniki, by można załatwić naturalne potrzeby a rankiem wnoszono kawę. Tak więc po trzech dniach podróży w nieludzkich warunkach dojechaliśmy na stację kolejową Mauthausen. Gdy wysiedliśmy z wagonów, zobaczyliśmy, że wiele osób nie wytrzymało i zmarło, między nimi Baruch Hersz Anger [kolega z Nowego Sącza-red.]. Z pociągu pomaszerowaliśmy w górę, aż do obozu  (…).

Przybyliśmy do obozu. Natychmiast grupami wprowadzono nas do łaźni, w której pozbyliśmy się całej odzieży. Gdy byliśmy absolutnie nadzy, SS „zafundowała” nam przeszukanie całego ciała, z tyłu i w ustach, sprawdzano, czy nie mamy przypadkiem czegoś wartościowego w sobie. Potem, wciąż nadzy, zostaliśmy podzieleni na bloki, baraki, z których każdy obejmował 1000 osób. Każdy barak miał blokowego (po niemiecku Block Elster). Znalazłem się w bloku nr 7. Blokowym, który nas prowadził, był Austriak. Przed wojną był komunistą. Był z nami w bloku Szymon Wiesenthal. W ogrodzonym, osobnym baraku przebywaliśmy koło tygodnia. Raz dziennie dostawaliśmy jedzenie. Co wieczór odbywał się nocny apel. Za każdym razem organizowano nas do snu inaczej: raz leżeliśmy jak sardynki, raz na siedząco, jeden przy drugim, a zazwyczaj spaliśmy na dworze. Każdego dnia dostawaliśmy coś do ubrania. Raz koszulę w pasy, raz spodnie, buty, czapkę i blaszankę z numerem, którą przywiązywaliśmy do lewej ręki metalowym drutem. Moim numerem był 85366. Myślałem o numerze, który dostałem. Od czasów nauki w Talmud Tora pamiętałem o gematrii. Dodawałem cyfry i wychodziło mi 28 – po hebrajsku to kaf – 20 i chet – 8, jako słowo „koach”, oznaczające „siłę”. Z tragarza wyszła siła.

Dostaliśmy też miski do jedzenia. Miałem szczęście, że nie zostałem wysłany do pracy w kamieniołomach, żeby dźwigać kamienie z dołu do góry. W kamieniołomach było 186 schodów, kto tam został wysłany, nie wytrzymywał więcej niż tydzień.

Niemcy z Hitlerem na czele przygotowali plan nazwany „akcją kwarc”. Planowali zbudować pod ziemią zakłady produkcji łożysk do rakiet V2 i V1, obok miasta Melk, w odległości 80 km od Wiednia. Zostałem wysłany jako uczeń ślusarza z transportem z Mauthausen do Melk, wraz z innymi ludźmi, którzy przybyli ze mną z Krakowa. (…)

Nasz transport zatrzymał się w Melku. Przy wejściu obóz wyglądał nieźle. (…) Wprowadzili transport więźniów do obozu i podzielili nas na kilka bloków. Było tam też kilka hangarów. W każdym bloku był blokowy. Mnie wsadzili do hangaru nr 16 z węgierskim Żydem o imieniu Harry, z zawodu skrzypkiem. Blokowy miał do dyspozycji kilku pomocników, chłopaków w moim wieku od 14 do 16 lat. Zajmowali się oni sprzątaniem, przydziałem chleba i rozdziałem jedzenia rano i wieczorem. Było nas w hangarze 1000 osób. Trzypiętrowe prycze służyły do spania (po dwóch ludzi na pryczy). Każdego ranka była pobudka, apel przy łóżkach, picie kawy oraz chleb, wyjście na apel i wyjście do pracy. W obozie było około 20000 osób. Apele ciągnęły się bardzo długo, dopóki nie przybył komendant obozu i Rapportfuehrer. Dostawał raport: wynik liczbowy od każdego kapo i grupy. Czapka w dół i czapka w górę, tak kilka razy, także w deszczu, także zimą, nigdy nie udało się ominąć apelu.

Maszerowaliśmy na zewnątrz obozu grupami w kierunku stacji kolejowej, znajdowała się na dole w mieście. Następnie jechaliśmy kwadrans do miejsca pracy: była to wysoka góra, w głębi której postawiono fabrykę. Mnie dołączono do grupy, która dźwigała na górę tory do transportu wagoników z piaskiem i inne materiały. Po tygodniu zrozumiałem, że nie poradzę tam sobie. Dlaczego? Tory taszczyliśmy pospołu z kilkoma kolegami na własnych ramionach, byłem najniższy ze wszystkich i cały ciężar spadał na mnie. Podszedłem do rejestratora w bloku, który przydzielał ludzi do pracy i poprosiłem go, żeby wyznaczył mi inne miejsce. Gdy wyjaśniłem mu powód, zgodził się ze mną i przeniósł mnie do rozładunku paneli z pojazdu, które nazywały się "kafe platot", Były one wielkości stu dwudziestu centymetrów. Pracowałem jako tragarz, dopóki nie przyszło dwóch murarzy z Wiednia, którzy wzięli mnie do pracy z nimi na platformie, gdzie budowali z nich rodzaj dachu z otworami powietrza w suficie. (…)  Austriaccy murarze mieli baraczek z piecem do grzania wody do mycia; w tym baraczku zmieniali ubrania. Kwadrans przed zakończeniem pracy posyłali mnie, żeby zagrzać wodę. Myłem się i ja, a potem szedłem na powtórny apel do obozu. Co pewien czas dawali mi kawałek chleba z żółtym serem lub kawałkiem kiełbasy. Dostawałem od nich także kartkę z premią raz na miesiąc, za którą mogłem dostać w obozie dziesięć papierosów, za co z kolei mogłem kupić dziesięć porcji chleba w bloku szesnastym u Harry’ego. On dostawał całe chleby i trzeba je było pokroić na dziesięć porcji. Kroił dwanaście porcji, tym sposobem robił interes (…).

Każdy więzień miał menażkę przywiązaną na sznurku i łyżkę. Raz naostrzyłem rączkę łyżki, aby zrobić sobie z niej nóż. Gdy staliśmy po wieczorny posiłek, zrobili przeszukanie, żeby zobaczyć i sprawdzić przybory do jedzenia. Znaleźli u mnie i u innych takie łyżki. Jako karę dostałem dwadzieścia razów w tyłek. (…) Potem przeniesiono mnie do bloku trzynastego za kuchnią obozową; tam na czele stał Rosjanin. Raz na dziesięć dni brali nas do łaźni. Staliśmy i myliśmy się w dziesiątkę pod jednym prysznicem. Nic dziwnego, że rany się zakażały. Z powodu trudnych warunków zdrowotnych rozwinął się wrzód, pełen ropy i bolący, z odgałęzieniem. Poszedłem do izby przyjęć i tam wrzód mi otworzono. Trochę się obawiałem, bo większość tych, którzy udawali się do obozowego szpitala, nie wychodziła z niego żywym. Dawano chorym zastrzyki, żeby ich zlikwidować. W rezultacie ciężkiej pracy wszyscy byli bardzo głodni przez cały czas. Ludzie pozbywali się złotych zębów, żeby kupić chleb lub zupę. Mimo to, jeśli chodzi o jedzenie, to sytuacja nie była aż tak zła. Dostawaliśmy dwieście pięćdziesiąt gramów chleba, kawałek margaryny i kawę. Podczas obiadów w pracy dostawaliśmy ziemniaka w łupinie z kotletem mięsnym lub zupą z całą zawartością, czyli „wkładką”.  W każdą środę dostawaliśmy z Czerwonego Krzyża jeszcze dwieście pięćdziesiąt gramów chleba. Czasami miałem biegunkę i wtedy nie mogłem w ogóle nic jeść, a kiedy zdrowiałem, nie jadałem przez pewien czas margaryny.

W niedzielę nie pracowaliśmy, to był dzień fryzjera. Golił nam głowy i ciało, zostawiał na głowie pas, żeby można było nas zidentyfikować i złapać uciekinierów. Niedziela była też dniem na pranie i inne porządki. Na czele bloku szóstego stał Żyd z okolic Nowego Sącza, który bardzo pomagał innym Żydom (….).

Po pewnym czasie zostałem przeniesiony do bloku dziewiątego, obok krematorium, na którego czele stał Czech. To było wygodne, bo obok bloku przechodzili ludzie, którzy przenosili zwłoki ze szpitala do krematorium. Oni dawali mi chleb a ja im papierosy. Za jednego papierosa dostawałem jedną porcję chleba (…).

Obóz w Melk był ogrodzony drutem kolczastym, będącym pod prądem. Były przypadki, że ludzie zdesperowani życiem w cierpieniu i brakiem nadziei, zbliżali się do ogrodzenia, dotykali go, zostawali rażeni prądem i w ten sposób popełniali samobójstwo. Prawie każdego dnia grupy, które wracały z pracy, taszczyły do obozu parę ciał osób, które zmarły podczas wypadków przy pracy lub od razów, które dostawali od kapo. Ludzie umierali od ciężkiej pracy lub z powodu trudnych warunków, do których nie byli nawykli. Umierali także ci, który sprzedali porcję swojego chleba za papierosy i nie jadali wystarczająco, aby przeżyć.

Po styczniu 1945 r. przywieziono do obozu Polaków, którzy uczestniczyli w powstaniu w sierpniu 1944 r., i więźniów z Auschwitz. Między nimi przybyli koledzy Mosze Hajusa. Opowiadał mi, że pracował w Auschwitz, w miejscu zwanym Kanadą. Było mu tam dobrze, wyglądał nieźle. (…) Żeby nadążyć z dostarczeniem sprzętu do tunelu, Niemcy posługiwali się pociągiem towarowym. Także tam te potwory miały plan na wypadek ucieczki. Chcieli wprowadzić nas do tunelu i wysadzić w powietrze wejścia, aby nie dowiedziano się o naszym losie. Jednak gauleiter miasta Melk słyszał, że Rosjanie znajdują się już w Wiedniu i bał się, że zajmą Melk, wezmą odwet i wymordują ich. Robił wszystko, aby plan nie doszedł do skutku.

Markus Lustig

Wspomnienia są fragmentem książki „Skrwawiony puch".