LIPCOWA NIEDZIELA "ZA CZASÓW BABCI AUSTRII" - wspomnienie z początku XX wieku

W 1939 roku w „Głosie Podhala” ukazał się artykuł o tym jak przed I wojną sądeczanie spędzali niedzielę. Niestety autor pozostał anonimowy. Numer gazety ukazał się w lipcu, równo 80 lat temu.

Ktoś od razu pomyśli, że „nie było jak za Austrii”. Jednak nie uprzedzam, a sąd pozostawiam czytelnikowi na samym końcu.

Starsi czytelnicy pamiętają jak to naokoło miasta utrzymywano restauracje – ogródki z ławeczkami ustawionymi w cieniu drzew – dla niedzielnych gości. Były to knajpki z ogródkami na Przetakówce, na Załubiczńczu (flaczki i Żywiec), na Kaduku, na Helenie itp. Autor donosi, że sądeczanie chętnie stosowali kurację „kneippowską”. Toteż ławy i stoły były już od po popołudnia zajęte. Ojcowie rodzin przyprowadzali tu swoje żony i dzieci, tu spotykali się znajomi i panowie wyciągali wyborne „Żywieckie” lub „oko” z uchem, panie zaś małe piwo lub zsiadłe mleko, a dzieci precle na wodzie, ze solą i z makiem. Rozwijano pakunki i raczono się tym co przezorna gospodyni w dniu przygotowała, a więc jajami na twardo, smażonymi kurczętami lub innymi specjałami.

Inne rodziny obywały wycieczki do lasu – do Bielowic, do Chełmca, czy do Chruślic, gdzie familie rozkładały obozy i gdzie na łonie natury spożywano dary boże. Odchodziły karcięta i plotki, a dzieci grały w „serso” lub bawiły się „w chowanego”. Nieliczni wycieczkowcy wyjeżdżali do Rytra lub Piwnicznej na taki przedwojenny „Week – end”.

Młodzież dorastająca, a więc panny na wydaniu i obiecujący młodzieńcy – przeważnie nudzili się i niechętnie brali udział w tych familijnych „week-endach”, pod argusowym okiem mam i zezem ojców. Nic więc dziwnego, że młodzi wymykali się, gdzie mogli – i albo „on” i „ona”: wydawali sobie „randez – vous” w miejscach mało uczęszczane, albo on szukał tzw. okazji, która go często drogo kosztowała.

Sporty – czy to na lądzie – czy to na wodzie – nie były rozpowszechnione, jak dzisiaj. W niedzielę nawet nie wypadało się kąpać – bo wiadomo święto. Panie miały wyznaczone do kąpieli płytkie miejsca, gdzie siedziały w kolorowych, długich po kostki koszulach, w których nie można było pływać. Panowie – a nawet mężowie – brali odpowiedni dystans, bo tak wypadało (…) Sportu wodnego jak kajaki -  prawie nie znano. Dzieci jeździły na łódkach w przystani i na tym koniec. Panowi i młodzieńcowi nie wolno było i tak oddalać się we dwoje poza „mamusiny” widnokrąg.

Tańczono tylko w zimie, w karnawale, bo dancingów nie było. Chyba, że był festyn. Wieczory letnie umilał postawiony w oknie gramofon, który cały rok boży grał jedne i te same płyty, aż do znudzenia.

Wspomniałem o festynie. Trzeba przyznać, że festyny dawniej cieszyły się dużą frekwencją i bawiono się wtedy szczerze i wesoło. Co niedzielę odbywał się jakiś festyn. A były one naprawdę bardzo urozmaicone. Kto był odważny i zręczny ten mógł zarobić 5 koron lub zwój kiełbasy – a niekiedy beczułkę z piwem. Dlaczego dzisiejsze festyny jakoś się nie udają? Czy dlatego, że zastępują je dancingi w dusznych lokalach – czy obywatele mają mniej pieniędzy – czy dlatego, że kiepsko są organizowane? Żal mi jednak tych dawnych festynów z lampionami, ogniami sztucznymi i rozmaitymi, coraz to nowymi atrakcjami…

Zdaniem autora artykułu odbywające się imprezy nad rzeką mogą się udawać, czego dowodem była niedawno zorganizowana impreza nad Dunajcem. Na koniec artykułu, Redaktor chwalił koncert orkiestry 1 PSP, który miał miejsce na Plantach w Nowym Sączu. Korzystają ci, co grają i ci, co słuchają – pisał.

A teraz każdy czytelnik, tak jak w 1939 roku, może sam ocenić, czy warto tęsknić za dobrą babcią Austrią…

 

Łukasz Połomski