JORCAIT W PRZEDWOJENNYM SĄCZU

Wielki rabin i cadyk Chaim Halberstam zmarł w 1876 r. Już za życia cieszył się wielkim szacunkiem. Także po śmierci otaczano jego grób czcią. Co roku w kwietniu Nowy Sącz zamieniał się w miasto pełne chasydów.

Okazją do przybycia do Nowego Sącza była rocznica śmierci, czyli jorcait cadyka Chaima Halberstama. Gromadził on wielotysięczne tłumy, tak iż drogi wiodące z miasta w kierunku Tarnowa i Krakowa były nieprzejezdne. Tłumy były tak wielkie, że w latach 20. XX w. apelowano do Kahału o zorganizowanie przepływu ludzi, aby udrożnić sądeckie ulice.

Wśród nowosądeczan ciągle żywy był mit Chaima. Wspominano go jako darczyńcę chrześcijan i Żydów, narzekano na stan jego ohelu, który porównywano do „domku na Zalubińczu”. Kiedy przypadała rocznica śmierci cadyka, rabina sądeckiego odwiedzali inni rabini przyjeżdżający do ohelu. Każdego podejmował gabaj rabina, dawał ciasto, owoce i picie. Zazwyczaj jedzono ciasto z owocami, głównie jabłecznik. Opowiadano historię o cadyku. W okresie międzywojennym przybywali rabini z Czchowa, z jesziwy lubelskiej (rabin Szimele Zshelichover) oraz spokrewnieni z Chaimem, jak rabin z Sieniawy Abraham Szalom Halberstam i inni. Nowy Sącz na jorcait w 1932 r. odwiedził fundator jesziwy w Lublinie Meir Szapiro, witany na dworcu przez rabina sądeckiego Arie Lejbusza oraz prezesa Kahału Tenzera. Potem w synagodze, w obecności setek wiernych, gość wygłosił porywającą mowę. „Bądź silny jak lew” powiedział Szapiro na pożegnanie schorowanemu już Arie Leibowi. Odwiedził także córkę cadyka rebbetzin Nechumele.

Cadyk cieszył się taką świętością, że zatrzymywano się tylko na chwilę, aby zobaczyć jego dom i grób. Tak było w 1939 r., kiedy przyjechał na moment do Sącza Geer Rebe z Góry Kalwarii, Abracham Mordechai Alter. Na stacji miał przygotowany samochód, ale on wybrał podróż wozem. Zajechał na ul. Żydowską i na kilka minut stanął w ciszy przed domem cadyka, po czym wrócił na stację.

W jorcait gromadziły się wszystkie dzieci, które uczyły się w jesziwach, szły na cmentarz z puszkami w rękach, żeby zbierać datki. Chasydzi z całego świata przybywali specjalnymi pociągami, głównie z Węgier, żeby położyć się na grobie rabina Halberstama, autora „Słów Chaima”, wewnątrz ohelu. Naokoło stawiano stragany do sprzedaży utensyliów religijnych i jedzenia. Taka impreza odbywała się w mieście co roku, aż do dnia okupacji niemieckiej.

Barwnie jorcait opisywał Albin Kac. Dzielnicę żydowską przemierzali w tych dniach pielgrzymi: uroczyści i jacyś niecodzienni ludzie parli lawiną w wylotową ulicę narożnika Rynku. Pielgrzym który szukał łaski dla córki, przybył przed dom cadyka, gdzie był tłum ludzi. W sklepikach roiło się od kupujących. Uliczni sprzedawcy głośno zachwalali swoje towary, usiłując przekrzyczeć zgiełk tłumu: Świeżutkie pieczywo! Jajka gotowane! Bajgele! Precle, rudyszłech, pączki – świeżuteńkie! – pisał Kac. Ludzie się trącali i parli w przód. Nagle nadjechał dorożką cadyk z Bełżca. Żydzi pozdrawiali go słowami „Szulym alajchymn!”. Zrobiła się cisza. Każdy chciał go zobaczyć. Ci, którzy mogli osobiście dotknąć dłoni lub chociażby szat cadyka, z takim samym niebiańskim szczęściem dotykali dorożki lub najbliżej stojącego przed nimi szczęśliwca, po czym podnosili palce do swych ust, całując je tak, jak każdy pobożny Żyd bogobojnie całuje mezuzę….

Sprzedawano na kramach jedzenie, ale też modlitewniki, święte księgi i przedmioty liturgiczne. Nagle na ulicy pojawiła się pewna starsza kobieta. Ostatnia córka Chaima – rabinowa Chumały. Ubrana była w czarny staromodny płaszcz jedwabny, na głowie miała ciemną jedwabną chustę, jaką zazwyczaj noszą rabinowe i pobożne żydówki w soboty, a nad dużym szerokim czołem miała upiętą huerband, pięknie ozdobioną perłami różnorakiej wielkości – wspominał Kac. Dodał, że była otyła, szła „kaczym chodem” i trzymała modlitewnik.

Koło żelaznych wrót kazimierzowskiego zamku droga nagle załamywała się, biegła w dół, a tam na dole lawina ludzka wypełniała już szczelnie cały gęsi plac, prąc na przełaj w stronę cmentarza, inna część skręcała w prawo, ku rozwidleniu dwóch cesarskich dróg – opisywał barwnie Kac tłum pielgrzymów. Tam siedzieli pobożni Żydzi, pisarze. Wszystkie te stoiska były oblężone przez roznamiętniony, niecierpliwy, kotłujący się tłum pielgrzymów. Pisano więc kwitł – słowa dla cadyka, które miał on przedstawić samemu Bogu. Proszono o zdrowie, potrzebne łaski, żeby syna nie wzięli do wojska, żeby córka wyzdrowiała, żeby nie brakło chleba. Ile ludzi tyle potrzeb. Jednym z pisarzy, który od lat tam pracował był reb Iciały Anbynder.

Za mostem na Tarnowskiej tłum gęstniał w okolicy ohelu. Przy cmentarzu było bardzo dużo ludzi, tak że wydawało się iż stoi się w miejscu. Z cmentarza dochodziły głosy rozkrzyczanego, rozmodlonego, błagającego tłumu, który słał do Niebios swoje prośby – barwne pisał Kac. Jak zaznaczył nie brakowało oszustów, żebraków: Tutaj, jeszcze bardziej natrętnie, niż do tej pory, żebracy natarczywie i ordynarnie domagali się jałmużny, demonstrując swe odrażające kalectwa. Wraz z zawodowymi typowymi żebrakami, stali tu honorowi „rabini”, w szerokich rabinackich kapeluszach, w czarnych bekieszach, z długimi, demonstracyjnie długimi pejsami, publicznie legitymujący się w natarczywy sposób swoimi rzekomymi przodkami.

W ohelu było duszno, parno. Dookoła ohelu, a także u wejścia, płonęły świece, niezliczone ilości płonących świec szczęśliwców, którzy potrafili dotrzeć do tego miejsca. Tłum gęstniał, ludzie się przepychali, a zobaczyć macewę Chaima graniczyło z cudem. Drewniana balustrada dzieliła wiernych od grobu cadyka – tam wrzucało się kwitlech i oczekiwało się jego spełnienia.

Tak wyglądał przedwojenny jorcait, czas prawdziwych cudów.

 

Łukasz Połomski

Fragment rysunku Lidii Triebling pokazujący dzień jorcaitu w międzywojennym Sączu. Fragment rysunku Lidii Triebling pokazujący dzień jorcaitu w międzywojennym Sączu.